Powoli z drzew zaczynają lecieć liście, trawnik przed moim domem od pewnego czasu jest raczej żółty niż zielony, a o dach raz po raz uderzają żołędzie…
Jakiś czas temu, kiedy dnia jeszcze przybywało, a ptaki zaczynały wić gniazda zaczynała się moja przygoda ze szkłem. W tym samym czasie zaczynały kwitnąć mlecze, potem akacje, chabry, dojrzewać pierwsze owoce, a moja spiżarka wypełniała się nalewkami. Czym więcej miałam pomysłów na nalewki i czym więcej butelek i słoików zaczynało zalegać w spiżarce tym bardziej zachodziłam w głowę jak się później tymi nalewkami podzielić, i to tak aby obdarowani mogli spróbować nie jednego, lecz kilu, o ile nie wszystkich smaków. No i przy tym się nie upić.
Początkowo szukałam odpowiednich naczyń w sklepach i hurtowniach. Coraz mniejszych i mniejszych butelek, ale ich ceny były coraz wyższe i wyższe. Kiedy okazało się, że w miarę rozsądna 100 mililitrowa piersiówka kosztuje razem z nakrętką 1,2 zł postanowiłam skorzystać z recyklingu. Pomysł był podwójnie dobry, bo dzięki temu „odchudziłam” las o szklane śmieci (ehh… nie, nie będę się nad tym rozwodzić, po prostu z każdej wycieczki trochę śmieci zabiorę do kosza stojącego przed mym domem), znalazłam 80zł, a w portfelu dodatkowo zostało mi z 200 złotych.
Butelki o pojemności 100 ml i tak nie rozwiązały problemu, jako że niektóre nalewki sporządziłam w ilościach wręcz symbolicznych (np. 250 ml). Butelek o pojemności poniżej 100 ml nie udało mi się znaleźć, a nie miałam zamiaru wylewać olejków do ciasta, aby zapakować w nie moje nalewki toteż szukałam innej alternatywy.
Szkło laboratoryjne okazało się bajońsko drogie (biorąc pod uwagę, że nie interesowały mnie pojedyncze sztuki). W pewnym momencie jakaś myśl, jak w „Zaczarowanym ołówku”, zapukała w mą głowę: „Zapakuję moje nalewki w ampułki do zastrzyków”. Po przeszukaniu Internetu udało mi się w końcu znaleźć właściwe źródło z którego wprost do mojego domu przybyło pokaźne pudło.
No tak ampułki szklane mam, mam pomysł jak przelać do nich nalewki (jakżeby inaczej – za pomocą strzykawki, czyli odwrotnie niż normalnie), ale jak je zamknąć?
I tu znów z pomocą przyszedł dobry, choć nie stary, Pan Internet. Potrzebuję odpowiedniego źródła ciepła.
Temperatura topnienia szkła sodowego („z jakiego szkła są wykonywane ampułki?”) wynosi 1200 st C. Przy czym temperatura w której szkło mięknie jest znacznie niższa. Zapałki nie wystarczą, gdyż dają 200 stopni, świeczka też nie, bo skończyłoby się nalewką stearynową i przydymionym szkłem, a temperatura wyższa i tak by nie była… Metan jednak pozwala uzyskać temperaturę… 2000 stopni. Tyle z pewnością mi wystarczy. Sięgnęłam do mych zasobów kuchennych i wyciągnęłam opalarkę kuchenną, którą karmelizuję cukier do crème brûlée i… zadziałało. Nie było to jednak rozwiązanie idealne, bo i gazu na krótko wystarczyło i płomień był zbyt mały. Ale co do zasady było OK.
Z rozpędu o mało nie kupiłam dużej lutownicy gazowej, a o krok byłam od kupienia lampki lutowniczej. Przed kupieniem tej ostatniej powstrzymała mnie mini lutownica gazowa kosztująca tyle ile nabój do lampki. Pomyślałam, że mogę wpierw wypróbować to maleństwo. I tak w moim domu znalazła się Pencil Torch i… oto efekty:)
Działać działa, a więc Mikołaj przybędzie w tym roku;)
Temat temperatury topnienia szkła okazał się być pasjonujący. Tym bardziej pasjonujący, że dzięki niemu odkryłam inną technikę pracy ze szkłem, a mianowicie FUSING, ale o nim oraz o topieniu szkła w domowych warunkach, czyli o hot potach… napiszę wkrótce.